piątek, 2 maja 2014

Chapter 4. "Lecz pod tą gruba warstwą ochronną ze złych słów, ze złych gestów, nadal bije mi serce"

Kursywa - wspomnienie. :)

Przebudziłam się z długiego snu, a wraz ze mną pięć moich zmysłów. Z każdym uderzeniem serca wbijały mi się w mózg drzazgi białego światła, pochodzącego z okien. Przeniosłam ciężar swojego ciała na łokcie, by po chwili bezwiednie upaść na puchowy przedsionek snów, wtulając się w biel pościeli. Zamknęłam opuchnięte powieki, które zasunęły mi swymi fałdami patrzenie na pokój, tonący w blaskach brzasku. Myślami  wracałam do ostatnich godzin, które minęły w innym świecie - w świecie przelotnych dotyków, niezrozumiałych spojrzeń, zżerających trzeźwość umysłu i wstydliwość uczuć. Wspomnienia z dnia wczorajszego były jeszcze świeże jak blizny, a krew w postaci złudzeń przeskakujących mi przed oczyma, sączyła się strumieniem w mojej wyobraźni - pulsująca rzeka płynąca czerwienią namiętności. Pamiętam dotyk pergaminowych dłoni Brad'a, obejmujących mnie z czułością i delikatnością, godną matki, pielęgnującej swe dziecię. Istotnie, w jego ramionach zamieniałam się w dziecko, łaknące jego bliskości i ciepłoty. Pamiętam coś jeszcze...odgrzebywanie starych ran boli, prawda? Boli tym intensywniej, im bardziej starasz się zapomnieć o tym, co cię otaczało, czego byłaś świadkiem, lub w czym grałaś główną rolę. Starając się zepchnąć w kąt mojego umysłu widmo złych myśli, podniosłam się i, nieżywa jeszcze od nadmiaru snu, skierowałam swe kroki na parter. Włączyłam telewizję i zajęłam się przygotowywaniem czegoś, co złagodziłoby mój poranny, sobotni apetyt. Do moich uszu dobiegały jedynie urywki zdań, które wysypywała z siebie jednym tchem prezenterka z miną grobową, okrytą uśmiechem sztuczności. Pobieżnie lustrowałam obraz emitowany przez lokalny program informacyjny, na którym widniał wielki czerwono-krwisty napis krzyczący:  "Wypadek samochodowy w Sutton Coldfield! Jedna osoba ranna!". Zmrużyłam oczy, by przeszkodzić światłu w przenikaniu do dalszych odcinków mojego oka i wytężyłam słuch. Z wolna podeszłam do kanapy, smaganej biczami czasu, które pozostawiły po sobie znaki użytkowania widoczne na jej skórzanej powłoce i ostrożnie usiadłam na niej, rozkoszując się chłodem, którym emanowała. Z ciężkim westchnieniem wyrysowanym na twarzy, przysłuchiwałam się informacjom, które zalewały moje ciało dreszczem niepokoju, wykrzywiając mi wnętrzności. Nagle prezenterka zniknęła z ekranu i ustąpiła miejsca dwóm mężczyznom, po których twarzy nie można było się spodziewać niczego miłego. Inspektor policji, jak przedstawił go dziennikarz, strofowany przez niego, by wydusił z siebie wyniki dochodzenia, mówił, jakby od niechcenia:
"W wypadku ucierpiała jedna osoba. Kierujący samochodem mężczyzna został przewieziony w stanie ciężkim do najbliższego szpital. Obecnie przybywa w śpiączce. Jest jednak nadzieja, że jego stan zdrowia ulegnie poprawie w najbliższych miesiącach".
Zazębiłam się swoimi paznokciami o rękę, siną i delikatną, której skóra była niemal przeźroczysta i nie stanowiła żadnej przeszkody dla promieni słonecznych. Nie czułam bólu. Wciąż narastające zawroty głowy wzbijały srebrzystoszary pył, osadzony na mieliźnie mojej głowy, który zakurzył moje źrenice. Ilość wzbierających się w mojej głowie złych myśli, znacznie przerosła spożycie tlenu. Nagle pojawił się, narastający z każdą sekundą, ból głowy, przeszywający moją czaszkę, jakby świdrowano mnie szpikulcem i odbierał wzrok, oślepiając eksplozją białego światła. Wstęgi bólu zaczęły splatać się w moim umyśle. Zmęczenie zamieniło moje żyły w płonące lonty, podjuszane płomieniem przerażenia. Zamknęłam oczy i złapana w pajęczynę ostatnich wydarzeń, odpłynęłam z zasnutymi mgłą źrenicami.

-Wiesz, kto był w tym samochodzie, prawda? - Odwróciłam głowę. Po moim ciele przebiegło stado ciarek, znaczących się zimnem. Spuściłam wzrok.
-Wiem - odparłam, czując, jak moje oczy nabiegają łzami. -Wiem. 
Chłopak spojrzał na mnie, jakby niewiele rozumiejąc. W wymownej ciszy odczytywałam tylko znaki, jakie wysyłało mi chmurne niebo, bym otworzyła się przed, wciąż tak mi nieznanym chłopakiem, przelała na niego część swojego bólu, zalewając nim jego młode ciało. Trucizna egoizmu wylała się w moich żyłach i nagle zapragnęłam wyrzucić z siebie wszystko, z czym nie dawałam już sobie rady. Chłopiec wciąż patrzył na mnie ze współczuciem, gdy zorientowałam się, że łzy poczęły toczyć się po moich policzkach, torując sobie wąskie, mokre ścieżki. Schowałam głowę w zroszone płaczem dłonie. Poczułam, jak Brad otula mnie swymi wątłymi, ciepłymi ramionami, w których mogłam doszukiwać się jedynej ostoi, jaka została mi na tym świecie pełnym nieporozumień, zranionych serc i dusz. Zjednoczeni ciałami, tak niepotrzebni nikomu oprócz siebie nawzajem, omijał nas czas i mżawka, coraz donośniej próbująca dać o sobie znak. Nie czułam nic, oprócz woni jego ciepła. Pochłonięta aurą jego ciała, miałam wrażenie, że zostałam ulokowana w mydlanej bańce miłości, jaką nikt mnie nigdy nie darzył. Mokra skała stawała się coraz mniej przychylna pomysłowi, by spędzić tam kolejne, chociażby dwadzieścia, minuty.
-Chodź, rozpadało się - powiedział i uchwycił mą rękę, składającą się jedynie z wątpliwości i zeskakując z kamienia, poprowadził do samochodu. Usiadłam, czekając, aż zajmie miejsce obok.
-Nie zabieraj mnie stąd - poprosiłam. -Błagam.
Pokiwał głową i uśmiechnął się blado w moją stronę. Poczułam, że to odpowiedni moment, by mu zaufać.
-W tym samochodzie był Niall - wyrzuciłam z siebie jednym tchem i znowu poczułam przeszywające uczucie kłucia w gardle. Z każdym słowem rósł we mnie spokój i strach. Targana skrajnie różnymi uczuciami, spojrzałam w jego oczy i ujrzałam zapowiedź świata. Te brązowe oczęta były jedynym, co mnie pocieszało. 
-Pamiętam jego śmiejące się oczy, jego sposób bycia, zawsze był taki uśmiechnięty...teraz to wszystko zostało bezlitośnie strawione przez głupi, wystający kawałek metalu podłączony do prądu - cała złość i smutek wyparowywały ze mnie z każdym słowem, przynosząc ślepe ukojenie. Zmierzch począł wylewać na okno sto czarnego samochodu odcieni coraz bardziej ponurej szarości. Bradley ścisnął mocniej moją dłoń, chcąc dodać mi otuchy w całej tej trudnej opowieści. -Wiem, że opowiadam o nim w sposób, jakby już zginął, ale tak się czuję - jakby jego część już odeszła, ulotniła się i nigdy już nie wróci. Niall z tego wyjdzie. Jest silny - kałuże łez zakryły mi źrenice. - Starałam się wyrzucić z pamięci to, co z nim przeżyłam. To, jak pewnego dnia stanął w moich drzwiach, drżąc z przerażenia. Jego ojciec miał wypadek. Powiedział mi wtedy, że nigdy nie czuł się tak dobrze przy żadnej innej kobiecie. Nienawidzę się za to, że nie mogłam pokochać go tak mocno, jak on pokochał mnie i za to, że nie mogłam mu dać miłości, na którą zasługiwał. Nie miałam serca go zranić. Postanowiłam, wbrew sobie, związać się z nim, pomóc mu. Mimo to, pewnego dnia, nie mogłam już dłużej udawać - teatralna maska w końcu opadła z mojego lica. Odszedł bez słowa, był głuchy na moje telefony, prośby, pukania do drzwi... Niall jest cudownym człowiekiem. Nie mam pojęcia, dlaczego nie potrafiłam wzniecić w sobie choć odrobinę miłości do niego. Odrobinę prawdziwej miłości, przepełnionej namiętnością, szaleństwem. Może jestem pisana komu innemu. 
Spojrzałam w stronę Bradleya, kurczowo trzymającego się mojej dłoni. Jego twarz spoglądała na mnie wzrokiem gęstym jak obietnica. Oczy, okolone ciemnymi rzęsami, zaszyły się mgłą. Nagle nachylił się nade mną, całując delikatnie moje usta. Jego malinowe wargi odsyłały mnie w świat nadzmysłowy, pełen nieporozumień. Przełożyłam swoją dłoń na jego loki i przeniosłam się nogami na jego kolana. Odchylił mnie, a wtedy oddech klaksonu odbił się głośnym echem w powietrzu. Szybko oderwaliśmy się od siebie. Spojrzałam ostatni raz na jego twarz i przesiadłam się na miejsce pasażera. W jednej chwili spostrzegłam, jak strugi deszczu zaczęły rozbijać się o dach samochodu i nagle zrobiło się ciemno, jakby zapadła noc, rozświetlana jedynie płomieniami światła, które eksplodowały nad miastem pozostawiając po sobie ślad huku i furii. Przeniosłam wzrok na panel samochodu i odszukałam zegar. 14:32. 
-Jedziemy? - spytał. Pokiwałam głową, posyłając mu blady uśmiech., który zgasł chwilę później. Brad przekręcił kluczyk, co zaowocowało terkotaniem samochodu i wprawieniem go w ruch. Stoczyliśmy się z niewielkiego pagórka, by wjechać na mokrą od płaczu nieba drogę, rozświetlaną płomieniami ognia, złowieszczo wiszącymi nad Birmingham. Rozchodzące się od widnokręgu echo grzmotów i ciepły wiatr, przesiąknięty zapachem kurzu i elektryczności, zapowiadały jesienną, ale raczej groźną burzę. Spokojny galop wehikułu przerwał Bradley dopiero wtedy, gdy zjechaliśmy na betonowych płytach parkingu przed niewielkim, biały, w omamach deszczu wyglądający na szary, dom, bliźniaczo złączony ścianami z innymi, niczym się nie różniącymi. Spanoramowałam wzrokiem otoczenie.
-Brad? Gdzie jesteśmy? - spytałam niepewnie. 
-U mnie. Lepiej nie ryzykować dalszej jazdy w taką pogodę. Zostaniesz, prawda? -jego głos przesiąknięty był już pewnością co do mojej odpowiedzi. Utrzymywał swój błagalny wzrok na mojej twarzy, dopóki, dopóty nie wyraziłam zgody bezgłośnym skinieniem głowy. Wysiadłam z samochodu, wzrokiem próbując przeniknąć czarną otchłań burzowej ciemności. Odnalazłam ciemną sylwetkę chłopaka, majaczącą mi przed oczami niby fatamorgana. Chwyciłam go za rękę, wyciągniętą w moim kierunku i znowu pozwoliłam mu się prowadzić, choć doskonale znałam tę część Sutton Coldfield. Wdrapaliśmy się po, raz niebieskawych, raz mahoniowych stopniach betonowych schodów, by po chwili znaleźć się przed drzwiami. Chłopak szybko otworzył je i wtłoczyliśmy się do środka, zdyszani i mokrzy od deszczu. Mieszkanie tonęło w szarawej nimbie światła. Długi hol kończył się pomieszczeniem, zasnutym ciemnościami burzy. Na ścianach, oblepionych magnoliową farbą, wisiały oprawione fotografie. Obrzuciłam je szybkim spojrzeniem, przenosząc wzrok na Brada, szukającego w tej chwili po omacku włącznika światła, schowanego gdzieś na ścianie. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozpłynął się w mrokach korytarza, ciągnąc za sobą swój zapach, zupełnie jakby rozplątywał kłębek włóczki, rozrzucając nitki woni po podłodze i w powietrzu. 
-Awaria prądu - rzucił. - Chodź za mną - ruszyłam posłusznie wzdłuż alabastrowej wykładziny. Zauważyłam, jak skręca w prawo, zatem uczyniłam to samo. Znaleźliśmy się w sporej, jak mniemam, kuchence, oświetlanej jedynie grzmotami złości. Na środku ciemniejszym odcieniem czerni rysował się stolik i cztery krzesła, ściany oblepione były szafkami, bladymi jak śmierć, co widoczne było nawet w mroku. Zauważyłam, jak Brad schyla się do jednej z szuflad, w tym samym kolorze co szafki, by chwilę później wyjąć z niej dwa pudełka świec, nadszarpanych nieco płomieniami innych wypadków, takich jak ten. Ustawiliśmy je w salonie, okalając stół błyskami knotów. Przenieśliśmy się do salonu. Usiałam na kanapie. Powietrze przecinane było przez trzy bladozłote brzytwy ognia, a blask rzucany przez nie, tańczył teraz na twarzy Bradleya. 
-Nie myśl o tym - powiedział, gładząc moje włosy. Spojrzałam nań, posyłając martwy uśmiech. Odwzajemnił go, ze smutkiem w oczach patrząc, jak ponownie rozsypuję swoją pewność siebie wokół nas. Trwaliśmy w tej milczącej ciszy, wypełnianej hukami grzmotów i kryształowym pyłem czaru, patrząc sobie w oczy. Nie spostrzegłam, kiedy obydwoje zasnęliśmy jak dzieci, utuleni w pled ciemności, mnożącej się wokół nas z każdą godziną. 
Kiedy się obudziłam, za oknem szarość jeszcze rozlewała się po okolicy. Cicho, na palcach, przeszłam długi, jawiący się jasnością odbitą od ścian korytarzem, uważając, by nie zbudzić ze snu znużonego burzowymi odgłosami Bradleya. Bezszelestnie nałożyłam buty na bose stopy. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i napisałam sms'a chłopakowi, informującego go o moim wyjściu. Otworzyłam drzwi, stykając się ze ścianą zimnego powietrza, dryfującego wraz z liśćmi po słotnym asfalcie. Spanoramowałam wzrokiem całe otoczenie, czując, jak igły zimna wbijają się w moją skórę, przeciekając przez bluzę i spodnie. Oddaliłam się od miejsca otoczonego aurą jego dotyku, przesiąkniętego wonią jego ciała, czując, jak w miarę pokonywanej drogi, ulatuje ze mnie jego ciepło. Moja wyobraźnia, pijana jeszcze od dotyku i smaku jego ust, zajęta była jedynie myślą, by wrócić tam, posadzić go na kanapie i całując natarczywie, wyrzucić z siebie potok głupstw, po których wysłuchaniu każdy padłby ze śmiechu. Przyśpieszyłam kroku, chcąc uwolnić się o męczącego mnie widma miłości, kroczącego za mną ulicą pełną świateł zmierzchu. Uliczne lampy, zwisające delikatnie pod niebem pełnym złości i modrymi chmurami, oświetlały moją sylwetę, biegnącą wraz z cieniem po ścianach budynków, rosłych na cztery metry, niby przytłaczające mnie samym swym wzrostem. Zauważyłam słońce, usilnie przeciskające się pomiędzy szmaragdowymi obłokami, rozsyłające swoje promienie po szkarłacie łona Abrahama, niczym liźnięcie złotych palców Boga. Tumany zimnego powietrza, naciskające na mnie, dominowały nad aureolą utkaną z łez, spadających z nieba, rozrzucając je po całym anturażu.  Skierowałam swoje kroki na wyludnioną uliczkę, wynurzającą się z mroku nikłym, niby zakurzonym światłem latarenki. Bladozłote oblicze słońca schowało się już za chmurami, pozostawiając mnie w anemicznym mroku. Idąc przed siebie, zobaczyłam, jak w ciemności rysuje się sylwetka szpitala, osadzonego na mieliźnie nocy. Zastanowiłam się przez chwilę, czy na pewno chcę to zrobić. Po chwili stałam przed oświetlonym neonami wejściem. 
Otworzyłam drzwi, czując, jak omamia mnie woń choroby i śmierci. Nowoczesne wnętrze szpitala tchnęło we mnie jakiegoś dziwnego rodzaju nadzieją. Chwiejnym krokiem podreptałam do recepcji, by zastać tam kobietę o szpakowatym nosie i lapidarnym wyrazie twarzy. Lustrowała mnie niechętnie przez grube okulary, nie zwracając uwagi na swoje stanowisko miłej recepcjonistki, którą, najwidoczniej, nie była. 
-W czym mogę pomóc?
-Chciałam zobaczyć się z Horanem. Niallem Horanem - wciąż nie wydawała się przekonana co do mnie.
-Jest pani spokrewniona z pacjentem? - pokręciłam przecząco głową.
-W takim razie nie mogę udzielać pani ani informacji, ani pozwolenia na zobaczenie się z chorym - miałam wrażenie, że chorą satysfakcję sprawia jej  się chlubienie się swoim autorytetem.
-Mogę chociaż wiedzieć, w której sali przebywa? - wiedziałam, że nic już nie wskóram. Postanowiłam uderzyć w inną stronę.
-Ostatnia po lewej - powiedziała, nie patrząc na mnie. Pokiwałam w cichym podziękowaniu, którego i tak nie odczytała. Ruszyłam prosto korytarzem, oblepionym płytkami nasiąkniętymi charakterystyczną, szpitalną wonią, noszoną jako obowiązkowy ubiór przez każdego pacjenta, skruszonego ciałem i duszą, okraszonego brutalnie  przez los. Przyglądałam się ludziom bez twarzy, idącym korytarzem bez życia. Czułam, jak z każdym krokiem wzrasta we mnie niepewność. Czy naprawdę chciałam tu być? Nie wiem. Nie wiem, nie wiedziałam nic. Sunęłam się wolno w kierunku przeszklonej ściany. Moja dusza wysyłała łzy, by utrudnić mi drogę do sali. Z tłumu oparów mojej niepewności wynurzyła się czyjaś sylwetka, spoczywająca na jednym ze szpitalnych łóżek. Nagle odwróciła się, jakby samo muśnięcie mojego wzroku paliło jej skórę, tak bladą, niemal przeźroczystą. Spojrzałam na nią. Leżała, kuląc delikatnie palce na brudnoszarej pościeli, przekrwionymi oczyma spoglądając w moją stronę. Była taka bezsilna. Uśmiechnęła się do mnie, podpierając swój uroczy gest machnięciem kruchej rączki. Dziewczynka, całkowicie wyzuta z sił, zamykała swe powieki, wolno, jakby bojąc się, że świat zaraz zniknie, rozproszy się u jej stóp, obsypując ją mahoniowym pyłem śmierci. Patrzyłam, jak niknie w krainie błogości, okryta snem sprawiedliwych. Osuszyłam swoje łzy i ruszyłam dalej wzdłuż gabloty ludzkiego cierpienia. Jedno łóżko, unoszące wątłe i młode ciało, stało w kącie, uwite w rurki i maszyny, ćwierkliwie piszczące nad sylwetkami wymarnowanych ludzi. Poznałam go. Wokół niego kręciło się dwóch lekarzy, wnikliwie obserwujących każdy centymetr jego ciała. Niall. Mój Niall. Czułam iskry białawego światła, wbijającego się w moje zmysły. Głuchy dźwięk bicia serca wypełniał pomieszczenie. Musiałam wyjść. Biegłam niemal do wyjścia, znajdując przeszkodę we własnych nogach, plątających się żarliwie. Stanęłam przed szpitalem, targana różnymi, bardzo skrajnymi, emocjami. Czułam, jak łzy podchodzą mi do gardła. Słońce schowało się za horyzontem, rozrzucając po okolicy ostatnie tchnienie swego blasku. W pustej klatce chmur zamknięta była obietnica lepszych dni. Podniosłam swoje myśli z chodnika, obolała od wspomnień, ruszyłam w dół niewysokiej górki.
Nacisnęłam zdecydowanie na klamkę, a drzwi niechętnie usłuchały sugestii. Wtoczyłam się do środka, nieżywym ruchem zapalając światło. Spadła na mnie kaskada jasności, tocząca się aż do stóp. Rozbierając się, poczułam, jak coś w mojej kieszeni poczęło wibrować. Wyciągnęłam telefon.
-Halo?
-Kim on jest? - usłyszałam zdenerwowany głos Bradleya, rozchodzący się echem w słuchawce. - Kim on jest i czego od ciebie chce?


"I try to maintain a healthy dose of daydreming, to remain sane"
Florence Welch.








Witam Was, moje kociaczki. :3 Znowu Was zaniedbuję, wiem...przepraszam. :/
Jak Wam się podobał rozdział? :) Komentujcie! :)
Zapraszam do zakładki "informowani". :)

środa, 16 kwietnia 2014

Chapter 3. "Jeszcze noc się wokół tli, a ja już wiem, że dzień jest zły"

Przeczytaj notkę pod rozdziałem. :)
Potężny ból rozdzierał moje zmysły. Poczułam się, jak mała mrówka, pod piekielnym promieniem słonecznym, padającym na nią zza grubego szkła. Niechętnie podniosłam głowę z ciepłego pierza otulającego moją twarz i wytężyłam wzrok. Mój pokój tonął w przyjemnym blasku. W pierwszej chwili go nie poznałam.  Spojrzałam nieżywym wzrokiem na zegar, wiszący nad jedną z komód. Zupełnie straciłam poczucie czasu, godziny zlały mi się w jedno. Mimo to jednak cieszyłam się, że mogłam zagubić myśli w słodkim śnie. Przetarłam opuchnięte oczy i spróbowałam podnieść zdrętwiałe, po kilkugodzinnej bezużyteczności, nogi. Rozprostowałam je i delikatnie postawiłam na podłodze. Przeciągnęłam się niemrawym krokiem do okna, a przed moimi oczami przebiegały nieliczne obrazy z dnia wczorajszego. Czułam, jak zimny pot zstępuje na moje ciało. Wyjrzałam oknem - codzienność toczyła się nieprzerwanym ciągiem zdarzeń, zupełnie jakby obok mnie. Miałam wrażenie, że stoję na uboczu tego wszystkiego, jak życie omija mnie wielkim łukiem. Nigdy nie odstawałam od normy. Lubiłam chować się w cieniu innych, rzucanym na mnie przez blask ich błogostanu.  Nawet nie zauważyłam, kiedy ów cień stał się moim przyjacielem. Najwierniejszym kompanem podróży. Odrzuciłam wszystkie złe myśli od siebie i ruszyłam wolnym krokiem w dół schodów, kurczowo trzymając się barierek, by po drodze nie upaść.


Trzymając w ręku kubek parującego napoju, który owiewał przyjemnym ciepłem moje policzki, usiadłam na rozgrzanych od duchoty panującej na dworze schodkach, niemal wdychając ognisko promieni, zwieszających się delikatnie w powietrzu zwieszały nad mą wątła sylwetką. Były prawie namacalne, chciałam ich dotknąć - złapać nieuchwytną chwilę szczęścia w swoje dłonie, zamknąć ją w klatce i wypuścić, gdy będę czuła się źle. Smagałam wolną ręką powietrze, przecinając drogę słońcu, padającemu na ulicę. Wysokie budynki rysowały się grubą kreską na horyzoncie, chłonąc cały hałas uliczny, cierpliwie czekając spokoju. Głos przedmieść Birmingham nigdy nie docierał do nieba. Obejrzałam się po całej okolicy - chłonęłam wzrokiem spokój, który nie chciał zjednać się z tym, co aktualnie panowało w mojej głowie. Mój wzrok zatrzymał się na jednym z budynków. Bar rozpinał się na tle błękitnego nieba, wznosząc swój dach ku górze. Poczułam się nieswojo - odwiedzałam go dzień w dzień, czekając cudu, mając nadzieję, która ginęła w świetle poranka - chciałam spotkać Bradley'a. Zachłysnęłam się powietrzem, czując, jak oczy ustępują łzom. Postanowiłam schować się w swoim azylu, cierpliwie czekając na lepsze dni. Uniosłam nogi, kierując się w stronę wejścia, szybko zamykając za sobą drzwi, otwierające przede mną świat, o którym chciałam zapomnieć. Strzepując resztki promieni z ubrań udałam się na górę.  Po drodze potrąciłam kilka rzeczy, mając wrażenie, że nagle wyrastają spod moich stóp. "Jestem po prostu rozdrażniona" - próbowałam znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie dla moich trzęsących się kończyn, nerwowo balansujących na granicy zdrowego chodu a zataczania się. Nagle usłyszałam coś, co w pierwszej chwili uznałam za błąd mojego mózgu w odbiorze bodźców. Jakby pisk dalekich kół, rozbijanych szyb, tłukących nadzieje na lepsze życie. Zacisnęłam oczy. Dźwięk był coraz intensywniejszy i odbijał się głuchym echem po mojej głowie. Odważyłam się je delikatnie uchylić dopiero wtedy, gdy wydawało mi się, że wszystkie odgłosy umilkły, oddaliły się w nieznane, rozpryskując się w powietrzu. Pewność co do tego, że urojenia biorą górę nad moim umysłem, zawładnęła moim ciałem, dlatego stawiałam kolejne, chwiejne, kroki z obłędem w oczach. Zamknęłam drzwi mojego małego schronu, odkładając wciąż ciepły kubek na szafkę. Przechodząc koło okna, z zamiarem ułożenia swej głowy na poduszce, wszystkie moje mięśnie skamieniały, a ruch zamarł wraz z nimi. Powoli dochodziło do mnie, że trzaski i piski, które początkowo uznałam jedynie za wytwór mojego chorego umysłu, nie były złudzeniem. Trudno jest oddać to, co widziałam za oknem. Najtrafniejszym określeniem będzie chyba: zagłada. Chciałam krzyknąć, zareagować jakąś na tę tragedię, której ostatnim aktem okazała się być katastrofa, odbiegająca od wszystkich, jakie widziałam, ale nie mogłam. Paraliż mięśni nie pozwalał na żaden gest. Stos metalowych części, koła porozrzucane w agonii po całej drodze, porozgryzana przez wypadek maska, zgięta w pół zawisła nad wnętrznościami samochodu. Przerażonym wzrokiem wertowałam zdefektowane elementy samochodu. Krew zaczęła napływać mi do głowy, pulsując w niej z zabójczą, niemal, prędkością. Nagle moje nogi same poprowadziły mnie w stronę wyjścia - wystarczyło kilka sekund, bym znalazła się na chłodnej ulicy. W powietrzu unosiły się opary spalenizny wymieszanej z charakterystyczną wonią śmierci. Zaczęło kręcić mi się w głowie. Zatruwałam swój organizm jej zapachem, jakże słodkim, kuszącym zapachem. Najbardziej upijająca trucizna, której smaku nie chciałam poznać. Nie, nie wtedy. Podeszłam bliżej małego zbiegowiska, które uformowało się  nieopodal wraku samochodu. Trzęsącymi dłońmi przejechałam po włosach - odruch, który zawsze towarzyszył mi przy zdenerwowaniu. Nie ujrzałam niczego nowego - ten sam dramat rozgrywający się na przedmieściach Birmingham. Tłum gapiów z przerażeniem pożerał wzrokiem każdy element układanki pojazdu, kilku ludzi panikowało, inni dzwonili, zapewne na policję, jeszcze inni, odważniejsi, ruszyli w kierunku dymiącego wehikułu. Tylko ja stałam. Nie wykonując żadnych ruchów, tłumiąc głosy w mej głowie, każące odwrócić się na pięcie i odejść stamtąd. Usłyszałam głuchy dźwięk syren policyjnych, rozdzierających powietrze. Odwróciłam się w tamtą stronę, patrząc, jak z radiowozu wylewa się kilku policjantów, równie zdesperowanych, a może nawet i  bardziej, jak wszyscy tutaj zgromadzeni. Niedługo po nich, na miejscu zawitała straż i pogotowie. Miejscowi z jeszcze większym zainteresowaniem przyglądali się całemu zajściu. Wlepiłam swoje oczy w samochód, lub raczej w to, co z niego pozostało. Czułam, jak zachodzą się łzami. Delikatna mgła spowiła moje źrenice, a ja odniosłam wrażenie, jakby opar wyprodukowany w moim mózgu, owinął całą mą mizerną sylwetkę. W chwili, gdy moja głowa niebezpiecznie szybko nabierała coraz gorszych myśli, grupa młodych ratowników właśnie wyjmowała młodociane ciało chłopaka, bezwiednie ułożone na noszach. Poczułam mocne ukłucie w okolicach brzucha. Chwilę później upadałam już na ziemię. Zawisłam w powietrzu, czując, jak przez osłonę, ręce zaciskające się na moim ciele, w geście desperackiej próby uratowania mnie od dotkliwego upadku.

Zdecydowanym ruchem popchnęłam dźwignię, zmieniając bieg.Pod naciskiem pedału, samochód nieznacznie ruszył w dół niewysokiego pagórka. W oknach przebiegały różne obrazy, zatrzymujące się klatki niemego filmu. Spokojny marsz kół po asfalcie nagle zakłóciło coś, czego przyczyny nie mogłam się dopatrzeć. Prędkość zaczęła gwałtownie wzrastać, a ja straciłam jakiekolwiek panowanie nad pojazdem. Zaczęłam krzyczeć, próbowałam zastopować galop wehikułu, na nic. Rozwścieczony trzask odbił się echem w powietrzu - drzewo zastopowało moją niespokojną wędrówkę. Ułożyłam się na kierownicy w niewygodnej pozycji, zamykając swoje powieki po raz ostatni...

Drgnęłam niespokojnie, a moje usta opuścił gromki krzyk. Spazmatyczny oddech rysował się wokół mnie, podczas, gdy próbowałam ułożyć skołatane myśli w jedną, logiczną całość. Przeciągnęłam nieżywym wzrokiem po każdym elemencie otoczenia. Nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Jedyne, co było dla mnie jasne - samochód. Ciemne, przytłaczające wnętrze, siedzenia obite ogorzałą skórą, muskały moje ciało, ułożone wzdłuż nich. Uniosłam wzrok i zobaczyłam czyjąś sylwetkę, wpatrującą się we mnie niespokojnie. Chwila, chwila...
-Linn? Wszystko w porządku? - ciemne, spiżowe włosy okalające twarz, oczy naszpikowane strachem - on - Bradley. Wyjąkałam cicho jego imię, próbując sobie uzmysłowić, jakim cudem się tu znalazłam.
-Co ja tu robię? - wychrypiałam, dotykając delikatnie swojej dłoni.
-Zemdlałaś - to jedyne, co pamiętałam. - Przyniosłem cię tutaj. Zawsze to lepsze od leżenia na drodze, prawda? - kruchy uśmiech wtargnął na jego usta, próbując nakłonić mnie do podobnej mimiki, lecz ja tylko siedziałam, nie mogąc zrobić żadnego ruchu.
-Co tu robisz? - zapytałam, bez wyrzutu w głosie, zdając sobie sprawę z tego, że to nienajlepszy moment na tego typu pytania. Obserwowałam go, jego piękne oczy, nieskazitelne rysy twarzy, niemal chłonąc jego zapach, unoszący się w powietrzu.
-Mieszkam - uśmiechnął się zadziornie. Nie mogłam nic poradzić na to, że roztaczał wokół siebie jakąś dziwną aurę, sprawiającą, że czułam się lepiej. - Byłem u kolegi, który mieszka niedaleko - taki jeden Tom, pracuje w barze.
-Znasz się z Tomem? - zapytałam, próbując ukryć swe zdziwienie. Tom to mój przyjaciel, nie przypominam sobie,by wspominał przy mnie coś o Bradzie. Chłopak zaśmiał się, kładąc rękę na kolanie.
-Chodziliśmy kiedyś do szkoły.
-Ah...przepraszam, nie powinnam była się tak interesować - rzuciłam, odwracając wzrok. Naprawdę było mi głupio. Na dworze zaczął dąć ostry wiatr, nieznacznie kołysząc samochodem.  - Powinnam była już iść.
-Czekaj, myślisz, że pozwolę ci tak po prostu odejść? - spojrzałam w jego świecące się oczy, nie rozumiejąc, o co chodzi. -Siadaj z przodu, zabiorę cię gdzieś - bijąc się chwilę z myślami i rozważając wszystkie za i przeciw, ostatecznie wykonałam jego polecenie. Usiadłam w głębokim fotelu, niemal natychmiast zapinając pasy - jeśli mam znowu podróżować samochodem - nie ważne, czy w sennej marze, czy naprawdę - ostrożności nigdy za wiele. Chwilę później chłopak usiadł obok, taksując mnie wzrokiem, zręcznym ruchem chwytając kierownicę, drugą, wolną ręką, przekręcił kluczyk. Wyjechaliśmy z małego osiedla, jadąc teraz małą, pustą drogą, wiodącą pomiędzy rzędem drzew, posadzonych tuż przy asfalcie. Angielska pogoda zasnuła Birmingham, opadając na nią kaskadami mżawki, mgły i oparów miasta. Co chwilę spoglądałam ciekawie w stronę chłopaka, lustrując uważnie, jak w geście skupienia ściąga zabawnie brwi. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, wpełzającego na moje usta.
-Przestań - spojrzałam na niego zdziwiona.
-"Przestań" co? - zapytałam. Uniósł jedną brew, ponownie taksując mnie wzrokiem.
-Tak się na mnie gapić - dałabym sobie uciąć rękę, że moje policzki właśnie przybrały barwę zbliżoną do koloru dojrzałej piwonii. Odwracając od niego głowę, wymamrotałam niewyraźnie:
-Nie robię tego - w odpowiedzi usłyszałam tylko jego chichot, niesiony po całym samochodzie wraz z zapachem jego perfum.
Wysiadłam, stając na ciemnej, ubitej ścieżce, zagłębiającej się gdzieś pomiędzy drzewami. Wielkie konary drzew grubą kreską rysowały się na tle horyzontu, znacząc się ciemną szatą zieleni. Spojrzałam wyżej i zauważyłam, jak stado ptaków lawirowało na błękitnym szkle nieba. Wciąż delikatnie pokropywało, w powietrzu unosił się oddech burzy, ledwo słyszalny i przeciągający każdy dźwięk z osobna.
-Gdzie jesteśmy? - zapytałam, odkręcając głowę z kierunku chłopaka. Zadziwiające, że znałam go tak krótko, nasza znajomość rozpoczęła się tak gwałtownie, brak w niej było rozsądku, a czułam się przy nim taka nowa, jednocześnie będąc po prostu sobą.
-Zobaczysz - powiedział, kierując się w stronę gęstego lasu. Ruszyłam za nim. Stawiał duże kroki, omijając wystające kamienie, z namiętnością wżynające się w podeszwę. Piękna pierzyna różnokolorowych liści układała się fałdami po ścieżce. Zmierzchało już i złote promienie, niczym ostrze rozcinały chmury, zahaczając o drzewa, barwiąc je pyłem słonecznym. Miejsce miało swój czar i choć nie wydawało się być najprzyjemniejszym, jego magia i aura omiatała teraz każdą komórkę mojego drżącego ciała. Zrównałam kroku z chłopakiem, ocierając dłońmi moje ręce, próbując je ogrzać.
-Zimno? - zapytał.
-Jest w porządku.
-Załóż, proszę - nie pozwalając na żadne tłumaczenia, ściągnął z siebie kurtkę, otulając mnie nią. Znowu poczułam jego zapach, przenikający przez moją koszulę, przenoszący moje myśli w świat nadzmysłowy. Owinęłam się materiałem, trzymając go w rękach niczym rzecz świętą. Krocząc pod nierówny pagórek, wydrapaliśmy się na jego szczyt. Jeśli myślałam, że ścieżka wiodąca przez las była czarująca, nie widziałam tego. W dole widać było drzewa, wycinające się na tle mulistej ziemi, dalej, wgłąb, widniała paleta budynków miasta, oświetlana mętnym, niby zakurzonym światłem. Jasny księżyc mimo dość wczesnej pory zwieszał się nad betonową dżunglą, okrytą niebieskawym pledem, ocierającym się o cienie i kałuże, pozostawione przez mżawkę. Nieco bliżej, u zbocza góry rysował się budynek, cały ze zmurszałego drewna. Deski pomalowane na kolor ciemnego mahoniu przyjemnie komponowały się z dachem w podobnym odcieniu. Choć sprawiał wrażenie opuszczonego, miałam wrażenie, że w doń wciąż tli się życie. Nie widziałam swojej twarzy, ale czułam, jak wyraz niemego zauroczenia wpełzł na nią, spinając wszystkie jej mięśnie w półuśmiechu. Spanoramowałam wszystko jeszcze raz wzrokiem. Czułam, jak Bradley przygląda mi się z antropologiczną ciekawością,  próbując odgadnąć moje myśli.
-Nie chcę stąd iść...-wyszeptałam, najciszej jak potrafiłam, mając nadzieję, że nie usłyszał.
-Jeśli chcesz, możemy tu zostać - powiedział. Wskazał palcem głaz, który pominęłam, zapewne w euforii wywołanej czarem tego obszaru wyciągniętym rodem z krainy fantazji. Tak bliskim, choć tak odległym. Idąc zroszoną ziemią, trawy muskały nasze kostki, przyjemnie tańcząc i owijając się wokół nich. Dźwignęłam się na rękach i z pomocą chłopaka usadowiłam się na chłodnym kamieniu. Czekając, aż uczyni to samo, po raz kolejny pożerałam wzrokiem jego twarz, taksując każdy, nawet najmniejszy centymetr jego ciała, jego perfekcyjnie układające się włosy, zmoczone jesienną mżawką. Bając się, że znów dostanę naganę, szybko odwróciłam wzrok od jego sylwetki, bawiąc się nerwowo dłońmi. Chwilę głuchej ciszy, przerywanej jedynie hukami miasta dobiegającymi z oddali, przerwał nagle Bradley:
-Mogę o coś zapytać?
-Jasne - rzuciłam, nie odwracając wzroku od panoramy. -Co takiego?
-Wiesz, kto był w tym samochodzie? - Odwróciłam głowę. Po moim ciele przebiegło stado ciarek, znaczących się zimnem. Spuściłam wzrok.
-Wiem - odparłam, czując, jak moje oczy nabiegają łzami. -Wiem.

No, kochane! Jesteście wielkie! :3
Nowy rozdział, ale mnie poniosło dzisiaj. :) A wiecie, co jest lepsze?
PONAD TYSIĄC WYŚWIETLEŃ!
Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak mam Wam podziękować. :3
Jeszcze jedna rzecz, dosyć istotna: dodaję do opowiadania nowego bohatera, którego łączność z nim okryjecie nieco później. :) 
Zakładka bohaterowie.
Jeszcze raz za wszystko Wam dziękuję, mam nadzieję, ze  rozdział się podobał. :)
Komentujcie, cokolwiek. :)
A teraz idę się nacieszyć. :D





poniedziałek, 17 marca 2014

Chapter 2. "Puszka Pandory"

Przeczytaj!: Przenosimy się w czasie o jakieś 3 dni. :)
"Prawdziwe życie zaczyna się później."
Stanęłam przed wielkim mazidłem. Przeciągnęłam wierzchem dłoni po czole, czując, jak mokra farba delikatnie rozprowadzana jest po skórze. Przeklęłam się w duchu i szybko opuściłam rękę, która bezwiednie opadła wzdłuż mojego ciała, brudząc czarne, poplamione już legginsy. Zignorowałam to, tępo wpatrując się w obraz namalowany moją ręką. Ciemne tło dobrze kontrastowało z małą postacią, pomalowaną na delikatny, wrzosowy kolor, rzucany na nią przez zachodzące słońce, którego promienie, jak pojedyncze nici prześwitywały na mahoniowym szkle nieba, prute niczym tkanina rękami nocy. Jaźń na obrazie szła okryta w purpurową pelerynę wzdłuż drewnianego mostu, delikatnie zwisającego nad przepaścią. Mawiają, że malujesz to, co czujesz, co dyktuje ci serce. Jeśli jest to prawdą, jeśli moje myśli można utożsamić z obrazem, nie wiem, kim wtedy byłam. Miałam wrażenie, że czuwa nade mną miecz Damoklesa, zupełnie, jakby wyrok co do mojego życia zapadł. Nie z woli Bożej, ale z woli bliźniego. Dzień w dzień budziłam się ze strachem w oczach, których nie miałam odwagi otworzyć. Co mogłam z tym zrobić? Czy jest na to lekarstwo? Ponownie powoli przesunęłam oczami po płótnie, wdychając odór farby, którą nałożyłam na paletę. Zapach drażnił moje zmysły. Przymrużyłam oczy, dokładniej przyglądając się dziełu, przekręciłam delikatnie głowę. Wypuściłam powietrze, w którym mieszały się wonie farby, która niczym krew wsiąknęła w nie, sącząc się teraz w moim organizmie. Odłożyłam paletę na biały, prosty stół i skierowałam się w stronę drzwi. Pchnęłam je, palcami wyczuwając ich fakturę. Chwyciłam ubrania, które uprzednio położyłam starannie ułożone na krześle. Szybko przebrałam się w nie, zabierając klucze, telefon, portfel i skierowałam się do wyjścia. Zamknęłam drzwi do swojego warsztatu, szybkim krokiem idąc chodnikiem. Lubiłam to miejsce. Cisza, która zdawała się zalewać każdy jego kąt, działała na mnie relaksująco. Miejsce tonęło już w ciemnościach, nieprzedartych przez żadne błyski. Złoty zmierzch już dawno odpłynął, zostawiając mnie pochłoniętą mrokiem. Przejechałam ręką po włosach i przyśpieszyłam tempa. Poruszanie się nocą nie zaliczałam do czynności, które zwykłam lubić. Ścisnęłam w dłoni mocniej telefon, kiedy usłyszałam chrupot stóp na pobliskich kamieniach. Z przerażenia nie mogłam zrobić żadnego ruchu. Poczułam, jak pot delikatnie zdobi moje czoło. Adrenalina w żyłach pulsowała coraz intensywniej, starając się zmusić moje kończyny do biegu. Na próżno. Wciąż stałam bez ruchu, próbując odgadnąć, czy ktoś za mną idzie. Bacznie nasłuchiwałam odgłosów zza pleców, kiedy w końcu zdobyłam się na to, by odwrócić głowę. Półmrok, do którego moje oczy już zdążyły się przyzwyczaić, ani myślał uchylić choć skrawka ciała osoby, która za mną szła. Przerażenie zawładnęło moim ciałem. Z krzykiem rzuciłam się biegiem w dół ulicy, nie oglądając się za siebie. Szybkość, z jaką stawiałam kolejne kroki, tempo, w jakim moje stopy lekko odbijały się od betonowych płyt chodnika wprawiała mnie w osłupienie. Nie zwracałam uwagi na otoczenie, biegłam na oślep. Nagle pod stopami poczułam coś na kształt kamienia. Ułamki sekund później leżałam na zimnej posadzce, wijąc się z bólu. Dotkliwy ból w okolicach kolana nie pozwalał mi wstać. Mocny podmuch wiatru zaczął dąć prosto we mnie, zupełnie, jakby był zwiastunem czegoś złego. Z trudem uniosłam nogę do góry, by zobaczyć, czy poważna rana zagościła na mojej kończynie. Na chwilę musiałam zapomnieć o ciemnościach, bo myślałam, że naprawdę coś dostrzegę. Moja mała dłoń powędrowała w kierunku kolana. Delikatnie, opuszkami, dotykałam zbolałego miejsca. Nie wyczułam żadnego obrażenia, Bogu dzięki. Podniosłam się, a ból wzmógł się. Próbowałam, przy nikłym świetle księżyca zlokalizować swoje położenie. Od domu, na całe szczęście, dzieliło mnie jeszcze kilka kroków. Niespokojnie dokuśtykałam do drzwi wejściowych, w popłochu przeszukując czeluści kieszeni moich spodni. Gdy moje palce zlokalizowały klucze natychmiast wygrzebałam je i otworzyłam drzwi, by parę chwil później móc je zamknąć. Mój spazmatyczny oddech odbijał się echem po małym pomieszczeniu. Obydwiema dłońmi podparłam głowę na łokciach, opierając je na masywnym blacie komody wykonanej z ciemnego drewna. Palcami otarłam pojedyncze słone łzy, ściekające leniwie po policzkach, mocząc je i torując mokre ścieżki. Stałam tak przez dłuższą chwilę, próbując opanować nawał myśli, zalewających moją głowę. Może to wszystko mi się wydawało? Jestem przewrażliwiona, Tak, po prostu przewrażliwiona. Drżącymi dłońmi gładziłam czoło, próbując w ten sposób poukładać cały ten chaos, łudząc się, że być może moje palce mają magiczne właściwości. Usłyszałam przeciągliwy dźwięk, trudny do opisania. Coś na rodzaj skrzypnięcia rozniosło się cichym echem po pokoju, docierając do moich uszu i wprawiając mnie w nieprzyjemne drgania. Wszystkie pozytywne myśli, jakie zdołałam pozbierać w ostatnich minutach, spektakularnie opadły na podłogę, raniąc moje stopy. W przerażeniu obserwowałam drzwi, nie mając nawet odwagi pomyśleć o tym, by je otworzyć. Panika zawładnęła moim ciałem. Uchyliłam delikatnie usta, a po chwili rysowały się na nich nieme krzyki. Zauważyłam coś białego wysuwającego się pod drzwiami. Kartka powoli materializowała się w pomieszczeniu, bieląc się i rozjaśniając słabo mrok. Czułam, jak oczy zasnuwają mi się mgłą, dlatego mocniej złapałam się komody, wbijając palce w drewno, powoli odczuwając, jak mrowieją. Próbowałam zrobić wszystko, by w tej chwili nie stracić nad sobą kontroli. Przezwyciężając strach zalewający moje myśli, ostrożnie stawiałam kroki, znacząc oddechem ścieżkę przebytą od mebla do drzwi. Cieszyłam się, że wcześniej zakluczyłam drzwi. Oparłam się o nie drżącymi dłońmi, za chwile przenosząc je na biały papier, uważnie przyglądając mu się i okręcając go palcami. Czarne, starannie kreślone litery wypełniły powierzchnię kwitka. Miałam wrażenie, że mój niepokój jakby przelewał się na kartkę, w miarę połykania wzrokiem kolejnych słów.
"Prowadzę szczególną kancelarię - tylko jeden klient. Myślisz, że uda mi się zniszczyć twoje życie? Ja to wiem. Odpowiedzi możesz się domyślić. Życie ze mną, czy śmierć w osamotnieniu? Pamiętaj, to nic osobistego. To czysta formalność. 
-H"
Czytając  te bolesne litery wybuchnęłam gorzkim szlochem, paliły moje wnętrze niczym piętno. Nie rozumiałam, dlaczego ktoś próbował nałożyć na mnie koszulę Dajoniry, czym zawiniłam swoim, zaledwie, siedemnastoletnim jestestwem. Roniłam szkarłatne łzy nad przepowiednią co do mojego życia. Jakiej zemsty ktoś chce dopełnić? Może wcale nie chodzi o zemstę? Kim była ta osoba? Czy pojawiłam się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie? Nie panując już nad swoim ciałem i myślami mocno i zdecydowanie pchnęłam drzwi frontowe. Ściana wilgotnego, jesiennego powietrza uderzyła we mnie mieszaniną nut zapachowych. Suche liście pędziły po drodze pchane powiewem wydmotwórcy, ale nie to mnie wtedy interesowało. Mokre oczy w panice wertowały elementy otoczenia. Głośny szloch wciąż rysował się w powietrzu, opadając na podłogę i rozsypując się w nieznane. Głośny krzyk opuścił moje usta, kiedy opadałam na kolana. Nie wiedziałam, co się wokół dzieje. 
Niespokojnym, chwiejnym krokiem weszłam do środka. Cisza w domu była wszechogarniająca, nieprzerwana przez żaden dźwięk. Moja głowa labilnie wirowała w powietrzu. Niemiarowy oddech wypełniał powietrze, mieszając się z jego składem. Niespokojnym wzrokiem obserwowałam swoje kończyny, w pośpiechu przeskakujące schodki, by szybciej dostać się do mojego małego azylu. Z trzaskiem zamknęłam drzwi, a ściany pokoju posłusznie wsiąknęły hałas. Wolno podeszłam do wielkiego, wykuszowego okna i spojrzałam na miejsce, z którego pochodziłam. Miejsce, które pokochałam od najmłodszych lat, miejsce, które będzie moim koszmarem do końca mych dni. Myślałam, że będzie placówką, w której przeżyję najlepsze rzeczy w życiu. Och, nawet nie wiedziałam, jak się wtedy myliłam.

Hej, kochane! Krótki, mało treściwy i długo wyczekiwany rozdział w końcu się pojawił. Wiem, że mogłyście pomyśleć, że opowiadanie umarło i to tylko moja wina, ale częściowo też obwiniam za to brak weny. :) Proszę o pozostawienie chociażby kropki w komentarzu, to wiele dla mnie znaczy. :
Ps. Dodałam NOWY zwiastun. (: here :)
Do następnego. :) x ilysm

wtorek, 18 lutego 2014

Chapter 1. "Skomplikowana przeszłość komplikuje dziś i jutro"

Proszę, pozostawcie po sobie chociażby kropkę, jeden, mały znak. :)

Przewertowałam z niezwykłą dla mnie delikatnością pozaginane strony mojego dawnego pamiętnika. Echo tamtych dni uderzyło we mnie falą mieszaniny uczuć i odbiło się nieprzyjemnym uczuciem bólu, jawiącym się na skroniach.  Uśmiechnęłam się gorzko w stronę kartek naznaczonych atramentem i szczęściem, którego nie doceniałam. Zastanawiam się, dlaczego to wszystko skończyło się tak nagle, tak podle wyrywając z mojego życia jego część, jakby pozbawiając mnie organu odpowiadającego za poprawne funkcjonowanie mojego organizmu. Czułam, jakby tlen, ten niby ofiarodawca życia, przeżera mnie od środka, konsumując mnie z tamtych dni i nie zostaje po mnie ślad. Przesunęłam palcami po papierze. Praktycznie namacalne były wspomnienia z tamtych dni. Zatrzymałam wzrok na notatce z trzydziestego czerwca tego roku. Mokrymi oczyma chłonęłam starannie kreślone litery, które teraz działały na mnie w dziwny, niedający się wyjaśnić sposób. Wciąż starałam się rozszyfrować klucz do całej tej układanki wspomnień. Grymas bólu zagościł na mojej twarzy, kiedy tekst urwał się słowami "tęsknię za nim". Nieprzespane noce dawały mi się we znaki. Ciężkie powieki opadały, zakrywając przekrwione oczy, dając im ukojenie. Ale przecież kiedyś trzeba je otworzyć, prawda? Trzeba otworzyć oczy na świat, na życie, na miłość. Na uczucie, którego słodki smak wymazał się z mojego jadłospisu. Czułam pustkę rozdzierającą mnie od środka, ból, który kaleczył mnie, moje zmysły, zostawiając na nich świeże rany, łagodzone przez spływającą po nich młodą krew. Podniosłam się i rozejrzałam się po pokoju, kierując się do drzwi. Cicho zeszłam po schodach, wyłożonych miękką tkaniną. Przed oczami zamajaczyła mi wysoka sylwetka mamy, która samą postawą przejawiała żal i współczucie. Uśmiechnęła się martwo w moją stronę.
-Witaj, kochanie.
Jako odpowiedź musiało wystarczyć jej pociągnięcie nosem i gorzki szloch. Podeszła do mnie, a jej opiekuńczość oplotła moje zmysły.
-Nie daję rady. Już nie daję ra... - Zaniosłam się głośniejszym płaczem, szkarłatnymi łzami mocząc jej szary podkoszulek.
-Spokojnie. - Miałam wrażenie, że tylko ona potrafi mnie teraz zrozumieć. Nie próbowała mnie pocieszyć, poradzić...po prostu tam była.
-Wyjdź gdzieś z Julie, dzwoniła przed chwilą. Oderwałam się od niej, patrząc zdziwiona.
-Kiedy? - Zapytałam, zachrypniętym głosem. -Niedawno. Masz, zadzwoń. - Wręczyła mi telefon, wciąż uśmiechając się delikatnie, odeszła w głąb kuchni.  Wybrałam numer i ruszyłam schodami na górę, by zyskać trochę prywatności. Odczekałam trzy sygnały, kiedy w końcu usłyszałam głos mojej przyjaciółki. -Halo? - Łagodny ton jej głosu ukoił nieznaczenie moje zmysły.
-Hej. - Rzuciłam, próbując nie brzmieć na zachrypniętą.
-Linn! Jak się czujesz? Boże, co się z tobą dzieje? -Zasypała mnie pytaniami, na które nawet nie miałam możności odpowiedzieć.
-Jest ze mną ok. -Skłamałam lekko, mając nadzieję, że to stwierdzenie odwłóczy wszelkie inne zapytania, co do mojego stanu.
-Słuchaj, chcesz gdzieś wyjść? -Łudziłam się, że to pomoże mi, choć na chwilę, zapomnieć o zdarzeniach ostatnich miesięcy.
-Lian, ja... - Zaczęła, gubiąc się w swoich słowach.
-Jeśli nie możesz, powiedz, przecież nic się nie stanie. -Powiedziałam zupełnie szczerze.

-Nie dzisiaj, moi rodzice... są trochę źli, wolę im nie dawać kolejnych powodów do naskakiwania na mnie. - Wyrzuciła z siebie jednym tchem. To dziwne, ale w tamtej chwili naprawdę chciałam móc zamienić z nią miejscami i mieć takie problemy, jak ona.  Przesunęłam palcami po jeansach, opuszkami wyczuwając ich fakturę.
-Nic się nie dzieje.
-Linn, jesteś pewna? - Zapytała  z obawą w głosie.

-Jasne, wyjdę sama, to chyba lepszy pomysł, niż siedzenie w domu i schodzenie na dół tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebuję.
-Powiedziałam, próbując ją uspokoić.

-Przepraszam cię, muszę kończyć, kocham cię.
-Ja ciebie też.
Rozłączyła się, a głucha cisza wypełniła pomieszczenie. Nie mogę dać się zniszczyć. Nie jemu.



Pchnęłam masywne drzwi lokalu i moim oczom ukazał się przyjemny, ciemny wystrój baru.  Nie do końca wiem, po co tu przyszłam, miałam jednak nadzieję, że w huku i hałasie zgubię siebie i swoje myśli. Ruszyłam do lady, po drodze rozglądając się po stolikach i po twarzach nielicznych postaci, których nie mogłam skojarzyć.  Zastanowiłam się, czy aby w tym całym amoku myśli przez przypadek nie trafiłam do innego miejsca, niż zamierzałam. Zignorowałam to i zajęłam stołek nieopodal młodego mężczyzny. Spojrzał na mnie uważnie, lustrując wzrokiem od góry do dołu i powrócił wzrokiem na swoją szklankę wypełnioną kolorową cieczą.  Zaczęłam bawić się palcami, gdy nagle spostrzegłam Toma uśmiechającego się uroczo w moim kierunku.
-Hej, kochana. Co dzisiaj pijemy? - Zapytał, a jego słowa rozlały się przyjemnym ciepłem na mojej duszy. Mimowolnie odwzajemniłam jego gest.
-Coś niezawierającego alkoholu. - Powiedziałam. Uwierz, ostatnią rzeczą, którą chciałam wtedy zrobić, było zataczanie się do domu.
-Grzecznie. -Powiedział, a jego perlisty śmiech dotarł do moich uszu. Odszedł od lady w poszukiwaniu czegoś, co sprostało by mojemu zamówieniu. Oparłam łokcie na zimnym blacie, bez sensu wpatrując się w wielki, neonowy napis  wiszący nad równo poustawianymi napojami. Lubię to miejsce, jest klimatyczne, dziwnie wyciszające, pomimo panującego tu huku. Miałam wrażenie, że ktoś uważnie mi się przygląda. Odwróciłam szybko głowę, a moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem chłopaka siedzącego obok. Brązowe oczy świdrowały mnie na wylot z trudnym do odgadnięcia wyrazem twarzy. Speszyłam się i ponownie odkręciłam głowę w kierunku baru.
-Ładną mamy pogodę, nie uważasz? - Usłyszałam jego głos. Idealny temat na pierwszą rozmowę.
-Bardzo. - Odpowiedziałam z półuśmiechem, próbując ukryć zażenowanie.
-Ok, pierwszą rozmowę mamy za sobą. - Powiedział, po czym podniósł cicho swój stołek, stawiając go tuż obok mojego. - Więc,  jak ci na imię? - Spojrzałam ponownie na chłopaka. Jego ciemne, spiżowe włosy oplatały twarz, czekoladowe tęczówki tchnięte były werwą i życiem, ust wygięte w uroczym uśmiechu dopełniały kwintesencji jego słodkości. Nie potrafiłam potrzymać uśmiechu, wpełzającego na mą twarz.
-Linn. - Odparłam, wciąż powiększając swój uśmiech. - Twoja kolej.
-Bradley. Nie wiem, czy potrafię sobie sam odpowiedzieć na to tendencyjne pytanie, bowiem moja wysublimowana delikatność, połączona z niezaprzeczalnym wdziękiem i urokiem osobistym oraz nietuzinkowa elokwencja i erudycja oraz niebanalne poczucie humoru, mogłoby wywołać u audytorium syndrom zaniemówienia, a tego chciałbym uniknąć. Kwintesencją mojej wypowiedzi niech będzie fakt, iż wynik dzisiejszej uroczystości nie będzie miał wpływu na pozytywną aurę otaczającą nas i moje wyśmienite samopoczucie, ale czy dane mi będzie się dowiedzieć, co sprawiło, że siedzisz smutna? - Wypowiedział jednym tchem, puszczając oczko w moją stronę. Poczułam się, jakbym cierpiała na ambiwalencję. Zaintrygował mnie do tego stopnia, że miałam ochotę rozmawiać z nim długimi godzinami.
-Tak, twoja erudycja zrobiła na mnie wrażenie. Skromność również. -Rzuciłam zadziornie w jego stronę, jedną ręką odbierając zamówienie, uprzednio podziękowawszy, od Toma.
-Urok osobisty. Ja staram się dla ciebie zwalczyć moją kaligynefobię, postaraj się dla mnie zwalczyć swój opór. - Uśmiechnął się perliście.
- Naprawdę cierpisz na to schorzenie? - Zapytałam zdziwiona. - Cóż, głównym i jedynym powodem jest coś, a raczej ktoś, o kim myślenie staram się sobie darować. Jego pejoratywna osobowość oddziaływuje na mnie niekorzystnie. - Odparłam, spoglądając w oczy nowopoznanemu mężczyźnie, który na oko miał tyle lat co ja. Uśmiech zadowolenia wypłynął na jego twarz po słowach, które usłyszał z moich ust. -Kochałeś kiedyś tak mocno, że już nawet nie można tego nazwać uczuciem, tylko bólem? - Zagadnęłam.
-Bo to raz... - Spuścił wzrok, doszukując się czegoś w swoich butach. Wydawał się być uroczy.
-Więc potrafisz mnie zrozumieć. - Upiłam łyk słodkiego napoju, który wybrał dla mnie Tom. Próbowałam odgadnąć , czym właściwie był. Puściłam to jednak w niepamięć, bo smakował dość przyzwoicie. Złapałam jego zaciekawione spojrzenie, kiedy ukradkiem przyglądał się Bradley'owi. Uspokoiłam go uśmiechem i powróciłam do rozmowy. 
-Boże, uwielbiam tę piosenkę...- Wypsnęło się cicho z moich ust, kiedy zaczarowana wsłuchiwałam się w cichą melodię wypływającą się z głośników.
-Kings of Leon... - Spojrzałam zdziwiona. Posłał mi zadziorne spojrzenie. Odchrząknęłam delikatnie i spuściłam wzrok. Poczułam dziwne ciepło wylewające się w moim brzuchu, znaczące się gorącem na policzkach.
-Chciałbym cię bliżej poznać. - Przyglądał mi się z zaciekawieniem widocznym w rysach jego twarzy.  Odpowiedziałam uśmiechem, jego raz spoglądając na niego.
Potem rzeczy potoczyły się dość szybko. Kolejna wymiana zdań, kilka godzin spędzonych na drewnianych stołkach.
-Przepraszam, ale... - Ujął moją rękę, przybliżając się do mnie. Wyczułam ciepło jego ciała, jego czerwona koszula delikatnie opadała na mój brzuch. Gorący oddech palił moją szyję, gdy w końcu złączył nasze usta w pocałunku. Faktura jego ust, ich miękkość, delikatność, przyprawiały mnie o obłęd. Przeniósł swoje dłonie na moje biodro, podczas gdy moje instynktownie powędrowały w jego włosy. Zaczepiłam o nie długimi palcami, figlarnie zakręcając pojedyncze kosmyki wokół kończyn. Oderwałam się od jego ust, swoim nosem zahaczając o jego, uśmiechając się w przypływie przyjemności. Spojrzałam w jego śmiejące się oczy.
-Przepraszam, ale musiałem. - Dokończył wcześniej zaczęte zdanie. Zaśmiałam się nerwowo, kierując swe spojrzenie na zegar wiszący nad jego prawym ramieniem. Cholera, 22:46.
-Boże, przepraszam cię, muszę iść. - W pośpiechu zabrałam swój płaszcz i torebkę, przewiesiłam ją przez ramię, płacąc w tej samej chwili za mój napój. - Naprawdę przepraszam. Przyjdź tu jutro o 18:00. - Rzuciłam przez ramię, wybiegając pędem z lokalu. Nie spostrzegłam nawet, kiedy pomieszczenie opustoszało. Nic dziwnego.  Jakim cudem zasiedziałam się tu 4 godziny? Przeklęłam się w myślach i szybkim krokiem skierowałam się w stronę domu.  Nie widziałam miny chłopaka, mogłam jednak przysiąc, że wciąż stoi tam oszołomiony. Co ja właśnie zrobiłam...?

Finally! Długo, tak, wiem. :) Piszcie, co sądzicie, bo dzięki Waszym komentarzom mam większą motywację do dodawania wcześniej rozdziałów. :) Dziękuję Wam za przeczytanie! :)

czwartek, 30 stycznia 2014

Prologue.

Może zacznę od początku - bo, w końcu, czy to nie tak powinno było się rozpoczynać opowiadanie historii? Spokojnie, nie znajdziecie tu zwrotów typu "dawno, dawno temu", czy też "za górami, za lasami". To, co chcę wam opowiedzieć, pod żadnym pozorem nie będzie baśnią, nawet w małym stopniu. Moje życie nigdy nie nią było. Trudno mi również powiedzieć, że żyłam jak księżniczka. Nic w życiu nie przyszło mi łatwo, na wszystko musiałam zapracować - tak zostałam nauczona. Czym różni się baśń od rzeczywistości? Ciekawie postawione pytanie, prawda? Odpowiedzi może być kilka.  Zależą od punktu, z jakiego spojrzymy na to zagadnienie. Ja uważam jednak rzeczywistość za zupełny antonim pojęcia baśni. Dlaczego, zapytacie? Rzeczywistość potrafi czasem jedynie ranić. Zupełnie jak prawda. Czy prawda nie jest połączona z rzeczywistością?  Jak to mawiają - nieszczęścia chodzą parami. Baśń zaś jest czymś nierzeczywistym, zupełnie nierealnym. Czy to nie paradoksalne? To z rzeczywistości właśnie, rodzą się najciekawsze baśnie. Rzeczywistość jest matką wielu przedziwnych historii, niektóre z nich są romantyczne, ckliwe, z nutą tajemniczości, szczęśliwe i te niezbyt...jaka będzie moja? Trudno odpowiedzieć mi na to pytanie. Wiem jednak, co dziwnego jest w tej historii. Ona wciąż nie ma końca.

Hej kochani! Jest prolog! Tak, bardzo krótki...
Co sądzicie  o nagłówku i wyglądzie bloga? Spędziłam długie godziny na ogarnianiu funkcji gimpa, starając się, żeby to wszystko wyglądało w miarę, a potem to CSS... blogspot nie jest moją mocną stroną. :)
Poza tym...nie jestem pewna, czy mogę nadać sobie to miano, ale to chyba pierwsze fanfiction o Bradleyu, pierwsze POLSKIE fanfiction. Poprawcie mnie, jeżeli się mylę. :)
Odsyłam was do zakładki "bohaterowie", kiedy przeczytacie, zrozumiecie, o co mi chodzi. :)
Co do rozdziałów: będą dodawane raz na tydzień, góra dwa. Niestety, nie mam czasu wstawiać ich częściej, ponieważ, jak każda z was, mam szkołę, swoje obowiązki i przyjaciół, którzy też domagają się trochę uwagi...:) Możecie się ich spodziewać głównie w weekendy. Jeśli chcecie być informowane, odsyłam was do zakładki "informowani".
Ankieta, kochane. :) >>>>>>
Miło by mi było, gdybyście pozostawiły po sobie ślad w formie komentarza, to wiele dla mnie znaczy. :)
Dziękuję za przeczytanie, do następnego. xx